Bardzo lubię dotrzymywać obietnic, szczególnie tych złożonych sobie, dlatego - jak zapewne pamiętacie z krótkiej relacji z Norwegii - postanowiłem naprawić to-jednak-Norwegia-a-nie-Włochy-gate i tym razem postawić nogę w Bergamo. Postawiłem, a właściwie postawiliśmy, nogę, a właściwie nogi, kilka, a właściwie kilkadziesiąt razy, bo stawialiśmy je z terminala do autobusu, który kierował się w stronę Mediolanu. Całkiem prawdopodobne, że tak szybkie opuszczenie miasta to był błąd, ale o tym jeszcze będzie.
Jeśli byliście w jakimś europejskim mieście starszym niż, dajmy na to, 91 lat, to możecie skończyć czytać w tym miejscu i przewinąć do zdjęć.
Ja tymczasem podaję przepis na klasyczne duże miasto z historią: do starówki z centralnym punktem w formie sakralnego zabytku (Katedra Narodzin św. Marii) dodajemy kilka pomniejszych punktów do odhaczenia (na przykład zupełnie nijaką z zewnątrz La Scalę), przyprawiamy odrobiną fortyfikacji (może być Castello Sforzesco), całość podlewamy słońcem i gotowe!
Brzmi to dość oklepanie, ale w rzeczywistości nie jest wcale źle - jeśli przepis jest dobrze wyważony, to raczej zjecie ze smakiem za każdym razem (niech rzuci kamieniem ten, komu przejadła się pizza). Wszystko natomiast zależy od tego ile dni pod rząd jesteście w stanie jeść to samo danie.
Spędziliśmy w stolicy mody długi weekend i to zupełnie nam wystarczyło. Jeśli jesteście z tych, którzy czytają wszystkie tabliczki w muzeach, to pewnie dacie radę wytrzymać tam dłużej, ale posłuchajcie rady wujka Kamila i zachowajcie energię na inne wojaże. Jest też inne wyjście - zatrzymajcie się na dłużej w Bergamo, podobno jest warte przynajmniej tyle uwagi co sam Mediolan. O czym niestety dowiedzieliśmy się nieco zbyt późno, żeby przeplanować sobie podróż.
Kulinarnie (zupełnie przypadkowo) trafialiśmy raczej nieźle, przerobiliśmy większość chyba włoskich lektur, zaczynając od pizzy, przez pasty, a na gnocchi, piadinach i innych wynalazkach kończąc. Jeden raz na trzy trafiliśmy naprawdę świetną pizzę, pozostałym dwóm nie ustępowało wcale kilka trójmiejskich pizzerii, dlatego jeśli nastawiacie się na drożdżowy placek na każdy posiłek, to spytajcie znajomych (albo TripAdvisora, jeśli ich nie macie) o rekomendacje.
To co musicie wiedzieć, to to, że trochę w tym Mediolanie oszukują. Po pierwsze, gift from afrika, maj frend, to nie do końca gift, a panowie wręczający sznureczki w prezencie potrafią być nachalni i agresywni w wymuszaniu, dobrowolnej oczywiście, opłaty. Po drugie, oszukują wszystkie te szpanerskie butiki Lui Witonów, Prad i innych takich, których jest zatrzęsienie. Torebki tych firm, dokładnie takie same rzecz jasna, kupicie na ulicy za 30 euro od miłych panów, którzy sprzedaż przenieśli na ulice, aby obniżyć koszty euroszoppingu zgrzanym turystom. Po trzecie, na stadionie rozwijają trawę. Po czwarte, ostatnie i najważniejsze, cała ta światowa stolica mody podobno skrzyknęła się na nasz przyjazd i wszystkie modelki wysłała do Paryża, bo wykol oko, ale ciężko spotkać. No nic, trzeba będzie kolejny raz wybrać się pod Wieżę Eiffela.
PS. Wybaczcie kolejność zdjęć. To nie tak, że po rzuceniu bagaży polecieliśmy od razu na stadion - przez pierwszą połowę wycieczki zostawiliśmy aparat w mieszkaniu, żeby trochę ochłonąć.